niedziela, 11 kwietnia 2010

Meta-happiness.

Witam w dniu mijania. Dziś minęło kolejne trzysta-parę dni od pewnego momentu, a konkretniej od pewnej szóstej dwadzieścia. Dzień ten, będący podług definicji moim prywatnym świętem, został uczczony należycie, co prawda średnio zgodnie z tradycyjnymi wymogami, ale zawsze należycie. Nie dostałam też co prawda zwyczajowego tomiku wierszy, którego i tak nigdy nie przeczytam w całości. Ani nie jest też dzisiaj melancholijnie pochmurny dzień bez słońca, z czego po głębszym namyśle się cieszę, mój poziom szczęścia często jest wprost proporcjonalny do ilości zażytych słonecznych promieni. Jest też smacznie, dostałam to, co lubię, i się de facto przeżarłam. Ale nie zapomniano też o codziennej, pośniadaniowej dawce rozczarowań, podwojonej dzisiaj z tych jakże wybitnych względów.
Niemniej jednak czuję się ukontentowana, wyzuta z krytycyzmu, ale ukontentowana.
Ukontentowana.

Ot, minęły mi kolejne urodziny.

Tylko w tym roku wypadły tuż po tragedii.