Topię swoje małe absurdy w tęczowych kałużach miejskich, to takie smutne.
Melancholizuję w najlepsze. Upały odpowiedziały mi karawaniarskim deszczeniem, co też mi się nie podoba. I nie mam zamiaru zrobić nic, by poprawić mój obecny stan.
Wszystko pozałatwiane, tegowakacyjny wschód stoi dla mnie otworem, jednak otwór ten wygląda conajmniej średnio zachęcająco z aktualnego punktu widzenia. Burza. Jeść.
Gdzieś tam daleko toczą się wojny, kłócą się ludzie, umierają ludzie, małpilionowe gwiazdy eksplodują, a ja tutaj topię gruszki w melancholii. Słodko, słodko, słodko, aż zaraz się zerzygam.
Spać, spać, spać, poduszka nie daje ukojenia, myśli szaleją, uciekają się i rwą.
Chałtura, chałtura, chałtura i totalnie wyłączony krytycyzm. Chałtura. Ja chcę z powrotem.
Ale nigdzie nie wyszłaś.
To zaraz wyjdę i będę chciała z powrotem. Spokoju.
Sprawdzam czołem miękkość biurka ponownie. To takie smutne.
Mój prywatny pokoleniowy smut. Nie policzyłam twarzy boga bo zapomniałam, zapełniam myśli perwersjami a ciało dotykiem. Ponure jak chmura gradowa. Wszystko.
Idę się wychylić z okna, zaraz wracam. Chwileczkę.
Resztki żarówki wbijają mi się w stopy.