wtorek, 26 października 2010

Elektryczna wada bycia.

Czuję, jak wajcha między uszami zatacza na przemian koła i ósemki. Zgubiłam siebie gdzieś między zalanymi liściami uliczkami a zakrytym chmurnym światłem wejściem do sali od PO. Chodzę po ścianach, znoszę kwadratowo-trójkątne jaja, Ktoś Bardzo Ważny próbuje popełnić samobójstwo, a ja nie wiem czy mam tyle odwagi i rozumu by mu zabronić.

Dlaczego, och dlaczego nie mogę się zebrać, zamknąć na krzesło drzwi od lenistwa i napisać tej pieprzonej pracy na filozofię. Przecież obiecałam, że zdobędę pierwsze miejsce, i że Palacówka zaistnieje.
Pierdzielenie kotka w bambus.

Kiedy się tego zrobiło tak dużo, nie zezwalałam. Hej, czekaj, oddaj moje skupienie nad tą nieszczęsną ideologią! I powiedz swojemu kumplowi, żeby nie majstrował przy wajsze od mechaniczności, bo znowu zacznę się snuć. Ej, panowie, a wy dokąd! Ja jeszcze nie skończyłam! Holender jasny, sprężynki też zabrali... I dupa, nie obudzę się już. Zabrali ważności i zostawili kłębek dymu, jak zwykle.
I teraz muszę znowu odciąć sobie głowę i wywalić parę myśli, nodoczegotodoszło. Człowiek między własnymi uszami nie ma spokoju.

Miała być absencja od pixeli, ale jednak jestem uzależniona. Shithappens.
Ale czuję się lżejsza o starożytność.
I bogatsza o szesetną chęć strzału.
Whatever.

Ale i tak do końca października.

niedziela, 3 października 2010

Niż emocjonalny.

Źle się dzieje w moim państwie, źle się dzieje. A raczej działo się źle i jest jeszcze gorzej.
Inaczej nie nazwę gorzkiego jak wody piekielne konfliktu, który to zaowocował trzema dniami prawie bezustannych spazmów, czterema dniami równego olewactwa, a który to teraz z bezczelnym spokojem spaceruje po chodniku zbudowanym z powszednich rozmów, mimo wszystko pozbawionych ziarna tego, co było, a czego de facto nie ma, ale przy tym tak powszednich, przyziemnych i prozaicznych, że aż boli.

Głęboko zakorzeniony Marazm jest bliski ocipienia z radości, a ja powoli czuję, jak psuje mi się krew. Powinny nastać zmiany na pewnej płaszczyźnie, ale owa płaszczyzna zamiast wymienić się miejscami z nową, po prostu przedłużyła swój termin ważności o kolejne smutne trzy lata. Mam tylko cichą nadzieję, że to ode mnie będzie zależeć, czy to będą kolejne lata Dramatu w Trzech Aktach, czy w czambuł nowe i marazmobójcze trzy lata.

A Nadzieja siedzi i zawija się w te sreberka.

wtorek, 6 lipca 2010

Stocha-styczne urywki.

Topię swoje małe absurdy w tęczowych kałużach miejskich, to takie smutne.

Melancholizuję w najlepsze. Upały odpowiedziały mi karawaniarskim deszczeniem, co też mi się nie podoba. I nie mam zamiaru zrobić nic, by poprawić mój obecny stan.
Wszystko pozałatwiane, tegowakacyjny wschód stoi dla mnie otworem, jednak otwór ten wygląda conajmniej średnio zachęcająco z aktualnego punktu widzenia. Burza. Jeść.
Gdzieś tam daleko toczą się wojny, kłócą się ludzie, umierają ludzie, małpilionowe gwiazdy eksplodują, a ja tutaj topię gruszki w melancholii. Słodko, słodko, słodko, aż zaraz się zerzygam.
Spać, spać, spać, poduszka nie daje ukojenia, myśli szaleją, uciekają się i rwą.
Chałtura, chałtura, chałtura i totalnie wyłączony krytycyzm. Chałtura. Ja chcę z powrotem.
Ale nigdzie nie wyszłaś.
To zaraz wyjdę i będę chciała z powrotem. Spokoju.

Sprawdzam czołem miękkość biurka ponownie. To takie smutne.

Mój prywatny pokoleniowy smut. Nie policzyłam twarzy boga bo zapomniałam, zapełniam myśli perwersjami a ciało dotykiem. Ponure jak chmura gradowa. Wszystko.

Idę się wychylić z okna, zaraz wracam. Chwileczkę.

Resztki żarówki wbijają mi się w stopy.

niedziela, 11 kwietnia 2010

Meta-happiness.

Witam w dniu mijania. Dziś minęło kolejne trzysta-parę dni od pewnego momentu, a konkretniej od pewnej szóstej dwadzieścia. Dzień ten, będący podług definicji moim prywatnym świętem, został uczczony należycie, co prawda średnio zgodnie z tradycyjnymi wymogami, ale zawsze należycie. Nie dostałam też co prawda zwyczajowego tomiku wierszy, którego i tak nigdy nie przeczytam w całości. Ani nie jest też dzisiaj melancholijnie pochmurny dzień bez słońca, z czego po głębszym namyśle się cieszę, mój poziom szczęścia często jest wprost proporcjonalny do ilości zażytych słonecznych promieni. Jest też smacznie, dostałam to, co lubię, i się de facto przeżarłam. Ale nie zapomniano też o codziennej, pośniadaniowej dawce rozczarowań, podwojonej dzisiaj z tych jakże wybitnych względów.
Niemniej jednak czuję się ukontentowana, wyzuta z krytycyzmu, ale ukontentowana.
Ukontentowana.

Ot, minęły mi kolejne urodziny.

Tylko w tym roku wypadły tuż po tragedii.