sobota, 28 maja 2011

Even Hell, Yvonne, even Hell.

Kątem oka oglądam jakąś nienazwaną wizję Piekła Hieronima Boscha i zastanawiam się, z kim jest coś nie tak.
Moja psująca się krew zaczyna już śmierdzieć, a równie parszywiejący astral jest mimowolnie zastępowany przez słodką herbatę z plastikowego hotelu, nędzne karykatury pozaklasowej muzyczności i długopis na zielonym sznurku, którym bezustannie uderzam się w głowę. Natłok myśli, natłok idei, natłok pracy i brak czegokolwiek, co by wygenerowało choćby nędzną iskrę która popchnęłaby to wszystko do przodu - to mój przepis na udaną, solidną, wysokoprocentową frustrację. Sprawdza się za każdym razem, polecam.

Czuję jak Stagnacja, Marazm i Uzależnienie ogarniają mnie w całości, zatykają dopływ świeżego powietrza do międzyuchowia, a krwiopompka podryguje w rytm ośmiobitowej muzyki eksperymentalnej.

Zamiast pytać oklepanie "dlaczego to jest takie trudne" zapytam, dlaczego wszystkie obrane drogi tracą sens, a wszystko w czym znajdowałam ukojenie, radość i zainteresowanie, nabiera barw kiczu i bezsensu, to pytanie będzie bardziej konkretne.

Jadę w zaduchu własnej niemocy, spoconych pytań, czy wina jest moja czy ich. Nie wyrabiam nawet procenta dziennej normy, a lista pozytywów przestaje dawać rezultaty, gdyż prześladująca mnie trójca wtedy wychodzi tylko za drzwi i wraca gdy kończę, dając mi ułudę że mam kontrolę, mimo oczywistych oczywistości.

Bo wygląda, że lubię przejawiać te masochistyczne skłonności, myśleć, że mam kontrolę, którą w rzeczywistości utraciłam pewnie wiele lat temu, i słuchać ludzi, których nienawidzę robiących to czego nienawidzę jeszcze bardziej od tych ludzi.

Even Hell doesn't 'nov vhat should I do, Yvonne. Even Hell.